Moje bieguny
Dzienniki z wypraw 1990-1998
Ciepło, -20°C, pada śnieg. Trochę wiatru. Na początku nic nie widać. Przegrane. Wpadamy do dziur, potykamy się, koszmar. Bardzo zła widoczność. Później z wolna się przyzwyczajamy. Idziemy, dajemy sobie radę.
Włazimy w chaos lodowy.
Torosy, zwały, bryły, kawały, wszystko razem. Krok po kroku przechodzimy. Działamy. Wytrzymaliśmy trzy tygodnie poniżej -40°C. Teraz cieplutko. Nie ma strachu. Nie trzeba się bać o odmrożenia palców u rąk i nóg, nie jesteśmy tacy
zaszczuci. Trafiamy na świeży ślad Macka.
Rozstaję się z plecaczkiem. Wynoszę go na szczyt wielkiej góry lodowej. Wkładam do środka parę rzeczy. To też jest coś: zakończyć żywot na tym padole, po drodze na Biegun. Nie każdemu plecakowi jest to dane. Teraz będzie sam i będzie patrzył na to wszystko. Na zmieniającą się pogodę, na otwartą wodę. Samotnie na wierzchołku góry. Może zobaczy inne ekspedycje?
Wieczorem ciepło. Rozpruwamy śpiwory i wydłubujemy nożem lód. Dużo lodu jest w środku. Lód jest w puchu i nie da się go do końca usunąć. Ale doraźnie coś tam pomoże. Między śpiworami też są zbrylone kawałki lodu. Można działać bez rękawic grubych i idzie łatwiej. Wilgotno. Zbroja ciężka i mokra.
W nocy luksusowo. Cieplutko, przyjemnie, cudownie. Niesamowite. Jest naprawdę bardzo przyjemnie. Przy -20°C życie staje się cudowne. Aha, gdyby napisać książkę, to dlaczego nie dla dzieci? Dorośli i tak nic z tego nie zrozumieją albo przeczytają na opak. Dzieciom łatwiej zrozumieć, dlatego napisanie dla nich książki ma sens
23. dzień
Oag MacKenzie
P.O. Box 69
HEREFORD HRZ. 6XJ
ENGLAND.
Dokładnie w południe spotykamy Macka. A jeszcze wczoraj wieczorem przed wejściem do śpiwora pomyślałem „w południe spotkamy Macka”. Wydawało mi się to nierozsądne. I taka precyzyjna pora. A jednak. Pierwszy raz w życiu coś takiego mi się zdarzyło. Mack wymęczony, jest tu już prawie trzydzieści dni sam.
Najpierw mu pomachaliśmy i on zaczął powoli iść w naszą stronę. Spotkanie super, pogadaliśmy dwa razy na przerwach. Idzie mu się ciężko, bo ma za duży ciężar. Wszystko musi robić na dwa razy. Wieczorem Wojtek coś marudzi, robi mi się nieprzyjemnie.
Mack przychodzi do naszego namiotu razem z pingwinem, którego niesie dla syna. Jednak są pingwiny w Arktyce. Nasze namioty stoją niedaleko siebie. Małe trzęsienie ziemi: kra, na której jesteśmy, pęka i kawałki zderzają się. Namiot drży, chodzi i słychać huk. Widzę przed sobą przerażone twarze Macka i Wojtka. A jak ja wyglądam?
I tak trzy razy. Dobrze, że nie rozbiliśmy namiotu na świeżym lodzie, jak chciał Wojtek, bo za trzecim razem właśnie stamtąd był największy hałas. Mógł popękać.
Testujemy spanie w jednym śpiworze. Zimno. Kurtki do niczego. Mack ma dobrze umieszczony kompas, bezpośrednio na ręce, kurtka z windstoperu też dobra, namiot rozkłada się od razu, szmata izolująca na prymus. Ma parę dobrych patentów, ale ten ciężar. Gotuje bezpośrednio w namiocie i za jednym zamachem się suszy.
24. dzień
Z rana dobrze. Oag wpada po kolana w szczelinę z otwartą wodą. Wychodzi z tego. Teren kiepski, idziemy znowu powoli. Ciągniemy przez pola pełne torosów. Ciężko, cali jesteśmy mokrzy. Dochodzimy na przerwę i zdejmujemy wszystko, do bielizny prawie. Trochę suszymy na słońcu, ale zaraz robi się zimno. Wciąż kiepski teren, ale trzeba iść. Nie ma innej drogi, tylko na północ.
I same torosy, garby, muldy, zastrugi. Niczego nie da się obejść, wszędzie tak samo. Będziemy szli dotąd, dopóki starczy jedzenia i paliwa. A potem będziemy topić lód i pójdziemy dalej. Zobaczymy, co da się zrobić. Wojtkowi złamał się ząb i ma odmrożone końce palców. Ja mam lekko odmrożone dłonie. W sumie na razie wszystko w porządku. Najgorsza sprawa to but, pękł prawie do końca.
Ostatnie trzy dni to była straszna męka. Na domiar złego okazało się, że zapasowe wiązanie nie pasuje na mój ogromny bucior. Nie sprawdziliśmy. Tymczasem prowizorycznie obwiązałem but sznurkiem, chociaż to niewygodnie zakładać i spada. Pewnie będę miał nartę przywiązaną do buta cały dzień, nawet na przerwach, ale to nic. Najważniejsze, że do przodu. W samych butach byłoby nieporównanie ciężej.
Po dwóch godzinach od rozłożenia obozu dogania nas Oag. Aby nas doścignąć, musiał się cholernie umordować ze swoimi dwoma sankami. Strasznie fajny facet. Normalny. Opowiada o swoim dzieciaku i że już nie chce robić żadnych wyczynów, za to chciałby go po prostu wychować. Zwyczajnie – jak ojciec swojego syna.